W tym roku miałam niepowtarzalną okazję, aby z bliska przyjrzeć się Szkole Wolnego Czasu w Chinach, a dokładniej w mieście Shenzhen.
Shenzhen jest miastem leżącym w południowo-wschodnich Chinach w prowincji Guangdong, które bezpośrednio graniczy z Hongkongiem. Jego powierzchnia liczy niecałe 2000 km2, a liczba ludności sięga ponad 10,5 miliona! Żeby zobrazować Wam jak bardzo jest tam tłoczno zrobiłam małe porównanie statystyczne:
Liczba ludności w Shenzhen | Liczba ludności z 37 najbardziej zaludnionych miast w Polsce |
10 628 900 | 10 665 994 |
Powierzchnia w Shenzhen [km2] | Powierzchnia w 37 najbardziej zaludnionych miast w Polsce [km2] |
1991 | 5458,88 |
Pewnie zastanawiacie się, gdzie oni ich wszystkich mieszczą… Średnio budynki mają po 30 pięter, także są dwa razy większe jak u nas.
Miejscowość ta liczy 1997 szkół. W rozmowie z naszą przewodniczką dowiedziałam się, że klasa może liczyć obecnie nawet 60 osób na jednego nauczyciela!
Z tego co zrozumiałam, w Chinach tenis stołowy dzieli się na trzy stopnie zaawansowania:
- immature – najniższy
- semi-advanced – średniozaawansowany
- advanced – zaawansowany
i w zależności od tego, czy rodzic chce, aby dziecko miło spędzało czas i dobrze się bawiło lub aby zostało od samego początku szkolone na mistrza świata, wysyła się go do szkoły z danym poziomem. W moim przypadku byłam w szkole, która była najlepszą w poziomie immature. Szkoła nazywa się Nanshan Sport School. Sala treningowa była typowo dostosowana do tenisa stołowego. Liczyła 36 stołów, nawierzchnię stanowiła czerwona podkładka, podobna jaką obserwuje się na wszelkich międzynarodowych zawodach, a piłeczki jakimi trenowali to ***DHS celuloidowe. Na ścianach widniały bardzo życiowe hasła, które motywowały do treningów.
Wyjazd miał charakter szkoleniowy, dlatego większość czasu trenowałam lub grałam na punkty. Bardzo żałuję, że nie miałam więcej czasu, aby z bliska przyjrzeć się, jak wygląda trening od A do Z. Jednakże postaram się przybliżyć mniej więcej jak to się odbywało. Otóż, trening był podzielony na 3 grupy treningowe. Dwie młodsze i jedna starsza. W grupie najmłodszej było kilku trenerów na zaledwie 6-8 zawodników. Głównie z tego co zaobserwowałam to trenerzy narzucali piłeczkę młodszym zawodnikom. W troszkę starszej grupie, dzieci już więcej grały ze sobą, a ich trenerką była 15-letnia zawodniczka. Z kolei w najstarszej grupie, dzieci trenowały już tylko ze sobą i trenerka wydawała im komendy przez mikrofon co w danej chwili mają grać. Na jednym z treningów na zakończenie w młodszych grupach, dwóch zawodników grało ze sobą na punkty i wszyscy z danej podgrupy obserwowali jak grają i kibicowali prawdopodobnie zawodnikowi, który był uznany za nieco słabszego. Odebrałam to bardzo pozytywnie. Potem nawet między nami został poruszony temat, że u nas w Wielkopolsce podczas zawodów na finale i podczas rozdania nagród, czyli tak naprawdę w dwóch punktach kulminacyjnych zawodów, nikt nie zostaje na sali, tylko patrzy na siebie i gdy już skończy grać, opuszcza halę i nic poza tym go już nie interesuje…
Ludzie byli bardzo mili choć troszkę dzieliła nas bariera językowa, gdyż niestety chińczycy za dobrze (jeśli w ogóle) nie mówili po angielsku. Kolejnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że podczas gry, gdy chciałam pokazać na palcach, że jest 8:7 w secie (bo czasem nawet nie znali liczb po angielsku) to kompletnie nie rozumieli i nawet nie próbowali mnie zrozumieć, tylko szybko podbiegali do jednej z dziewczyny, która trochę mówiła po angielsku, z prośbą, żeby wytłumaczyła w ogóle o co mi chodzi. Co się potem okazało? System liczenia na palcach w Chinach jest zupełnie inny i wygląda tak:
Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Wszędzie gdzie byśmy, robiliśmy ogromne wrażenie na azjatach na tyle, że gdy nas zobaczyli, jeden trącał drugiego i wskazywał w naszą stronę. Z wrażenia nawet jedna rowerzystka, gdy się na nas zapatrzyła uderzyła w murek – na szczęście nic poważnego się jej nie stało. Spróbujcie sobie wyobrazić minę, gdy Chińczycy widzieli jednego Europejczyka, następnie całą grupę, a w momencie gdy powiedzieliśmy w ich ojczystym języku „Dzień dobry” to już w ogóle przecierali oczy ze zdumienia. Nawet gdy chodziłam z koleżanką po centrum handlowym robili nam zdjęcia. Poczułam się troszkę jak gwiazda filmowa.
Poza tym byli bardzo uprzejmi. Podczas posiłków, zawsze pilnowali bym w szklance miała herbatę. Uśmiechali się zawsze w naszą stronę – byli naprawdę przemili i sympatyczni. Podczas wyjazdu miałam także okazję troszkę pozwiedzać. Moim numerem jeden był występ Oriental Nerissa Show. To był piękny pokaz, podobny trochę do musicalu, ale z pięknymi strojami, z piękną muzyką, z wybitnymi artystami, tancerzami i akrobatami. Scena zawierała ruchome podesty, także podesty na wysokości, co sprawiało wrażenie trójwymiaru, fontanna z pod sceny i z góry sceny – po prostu genialny pokaz! Tego nie da się opisać słowami – coś pięknego! Poza tym mieliśmy okazję obejrzeć przepiękne parki, palmiarnię oraz góry! Coś niesamowitego! Z całą pewnością mogę powiedzieć, że była to wyprawa mojego życia!
Joanna Drygas