Lucjan Błaszczyk od A do Z. Lider tenisistów stołowych ZKS Drzonków, w tym sezonie niepokonany w superlidze, opowiada nam o wspaniałej karierze, magicznym miejscu, planach, przyjaciołach i samochodach, którymi jeździł… Bagatela: 307 km/h!

Lucjan Błaszczyk ma 38 lat. Zdobył najwięcej medali w historii tenisa stołowego w Polsce. Dziś broni barw ZKS Drzonków.

A jak Akademia Lucjana Błaszczyka. Pomysł narodził się podczas mojego pobytu w Niemczech. W TTC Zugbrücke Grenzau, w którym występowałem przez 16 lat, funkcjonuje taka akademia, największa w Europie. Rocznie przyjeżdża do niej 6-7 tys. ludzi i pod okiem kilku trenerów uczy się grać. Jako zawodnik tego klubu miałem obowiązek raz w tygodniu zrobić pogadankę z uczestnikami obozu. Mam taką koncepcję. Korzystając z dobrodziejstw, jakie daje nam drzonkowski WOSiR, możemy stworzyć fajną rzecz.

B jak Bundesliga. Najlepsza liga w Europie. Zawodnicy z czołówki, kibice, którzy je?dzili za nami dwoma, trzema autobusami, z trąbami i bębnami. Trzy razy zdobyłem mistrzostwo Niemiec, dwa razy Puchar Niemiec, dwa razy Puchar Europy, dwa razy grałem w finale Ligi Mistrzów. TTC to taki Bayern Monachium w tenisie stołowym.

C jak Chińczycy. Tenis stołowy to ich sport narodowy. 50 tys. zawodowych trenerów codziennie myśli, jak wygrać z Europą. Mają ogromną wiedzę, wychowali tylu mistrzów świata i olimpijskich, że już nie błądzą. To też naród, który zabrał mi najważniejsze medale. Dziś ta maszyna funkcjonuje jeszcze lepiej, bo ich przewaga nad resztą jest największa w historii.

D jak Drzonków. Magiczne miejsce. Tu zaczęła się moja duża kariera. Przyszedłem z Lwówka Śląskiego do podstawówki, jeszcze jako nic nieznaczący zawodnik. Trener Jan Maszewski zaryzykował, wymienił mnie na już niezłą Arbetę Wanowską, która trafiła do drugoligowego Zapłonu Jelenia Góra. Szybko odpłaciłem mu za to zaufanie, po roku zacząłem dobijać się do najlepszych kadetów w Polsce, wygrałem MP i zostałem reprezentantem kraju. W Drzonkowie zawsze dobrze się czułem, tu zdałem egzaminy do VII LO. Potem przyjeżdżałem raz, dwa razy w roku na obozy kadry seniorów przed mistrzostwami Europy, świata, kwalifikacjami do igrzysk. Trener wiedział, że ja tu dobrze się czuję, tankuję energię. Wtedy kupiłem trochę ziemi w Drzonkowie z myślą, że może kiedyś wrócę i wybuduję dom. I teraz to, co zaplanowałem przed 15-20 laty, powoli zaczyna się realizować.

E jak emerytura. Mogłem mieszkać i żyć wszędzie. Finansowo byłoby mnie na to stać. W Niemczech spędziłem drugą, dorosłą część życia, zrobiłem trenerską licencję A. Miałem propozycję z klubu z Grenzau, żeby zostać. Ale żona nie bardzo widziała się w przyszłości w Niemczech. Urodził się nam synek i musieliśmy decydować, gdzie będzie się wychowywał. Fajniejszą perspektywę i lepsze życie widzieliśmy w Polsce. Coś mi mówiło, że trzeba wracać. No i ten Drzonków…

G jak Grubba. Andrzej w mojej karierze pełnił kilka ról. Na początku był moim idolem. Później wspólnie graliśmy debla. I to z sukcesami, bo w 1996 r. zostaliśmy wicemistrzami Europy. Występowaliśmy razem na igrzyskach w Atlancie w 1996, przez cztery lata w Bundeslidze, gdzie zawsze byliśmy jednym z trzech najlepszych debli. Jak Andrzej skończył karierę, to przez rok był moim menedżerem i zadbał, bym dostał dobre warunki w Niemczech. Przez ostatnie lata naszej współpracy prowadził TTC jako trener. Wrócił do Polski i zachorował na raka płuc. Zmarł w wieku 47 lat.

H jak hobby. Miałem bardzo mało wolnego czasu. Po ciężkich treningach nie chciało mi się już chodzić po dyskotekach czy knajpach. Każdy odpoczywał w domu. I wtedy rozwijało się hobby. U mnie muzyka. Zacząłem słuchać, pó?niej kupować coraz lepszy sprzęt audiofilski, kina domowe, bo doszło namiętne oglądanie filmów… Do dziś lubię posłuchać na dobrym sprzęcie koncertów gitarowych czy muzyki poważnej.

I jak igrzyska. Atlanta 1996, Sydney 2000, Ateny 2004 i Pekin 2008. Fantastyczny czas, znakomite przeżycia. W Atenach z Tomkiem Krzeszewskim byliśmy o krok od medalu w deblu. W ćwierćfinale ulegliśmy Chińczykom, którzy wywalczyli złoto. Najlepszy turniej zagrałem w Sydney. W deblu byliśmy w ,,16”, stoczyliśmy bardzo wyrównany bój z pó?niejszymi wicemistrzami. W singlu pokonałem wicemistrza olimpijskiego Jeana-Philippe’a Gatiena. Ten pojedynek z pierwszego rzędu oglądał Bill Gates. W ,,16” uległem Kong Linghui, który wygrał te igrzyska. Miałem 2:2 w setach i 10:10. Po turnieju powiedział, że to był jego najtrudniejszy mecz.

K jak kasa. Kiedy zaczynałem grać, nie myślałem o niej. W Drzonkowie wtedy pieniędzy nie było. Dopiero w Baildonie Katowice w 1993 r. zacząłem zarabiać. I to przyzwoicie. Kupiłem pierwsze mieszkanie, w Trójmieście. A w Niemczech? Poziom sportowy rósł, kontrakty miałem coraz lepsze. Zarabiałem bardzo dobre pieniądze, które pozwoliły mi na emeryturę wrócić do Polski, żyć sobie spokojnie i nie martwić się, co będzie jutro. Z klubu miałem wyżywienie, mieszkanie, samochód… Przez te lata dużo odkładałem, bo nie miałem na co wydawać. W Niemczech zarobki najlepszych podaje się oficjalnie. Czytałem, że Timo Boll ma 100 tys. euro miesięcznie.

L jak Lwówek Śląski. Moje rodzinne miasto. Tam przez sześć lat chodziłem do szkoły, tam zaczęła się moja przygoda z tenisem stołowym. W wieku 9 lat wziąłem udział w turnieju w domu kultury i nieoczekiwanie zająłem drugie miejsce. Trenerzy z Czarnych zaproponowali, żebym przyszedł i zobaczył, jak wyglądają zajęcia. Zacząłem uczęszczać dwa, trzy razy w tygodniu i grać. Spędziłem w tym klubie kilka bardo fajnych lat. Brakowało piłek, rakietek, gum, zimą na mecze jeździliśmy jakąś starą syrenką… Niezapomniane przeżycia.

M jak medale. Na początku przychodzą trochę łatwiej. Później, jeżeli się broni tytułów, jest coraz trudniej. Medali było w mojej karierze dużo. Zostałem mistrzem Europy juniorów w deblu z Tomkiem Krzeszewskim, wygrałem Top 12 w Istambule w 1992 r. Na szczęście przełożyło się to na medale ME seniorów – złoty, pięć srebrnych i sześć brązowych. Byłem też 11 razy mistrzem Polski w singlu, siedem razy w mikstach i 17 razy w deblu.

N jak niepokonany. W tym sezonie 16 pojedynków i 16 zwycięstw w ekstraklasie. Ale każde kolejne oznacza, że porażka jest coraz bliżej. Nie zaprzątam sobie tym głowy. Staram się przygotowywać z meczu na mecz jak najlepiej, analizuję przeciwników, nie podchodzę do tego emocjonalnie. Każdy pojedynek to stres, wyzwanie, motywacja. I obawy. Ale przy stole potrafię się wyluzować. Trenuję znacznie mniej niż kiedyś – optymalnie, a nie maksymalnie. ćwiczę te rzeczy, które są mi potrzebne, żeby skutecznie grać.

P jak popularność. Przyjemny temat. Moja jest na takim poziomie, że mi nie przeszkadza, a w niektórych momentach się przydaje. W Niemczech dużo ludzi mnie znało i zna. W gdańskiej AWF studiowałem z wioślarzem Adamem Korolem. Na sesje zawsze przyjeżdżałem jakimś fajnym autem. Kiedyś zagadał, że też by takie chciał, że może się do mnie zgłosi. I po igrzyskach w Pekinie poprosił o pomoc w załatwieniu passata kombi 2.0 TDI ze wszystkimi dodatkami, automatyczną skrzynią biegów. Mój kolega ma kilka salonów audi i volkswagena i zrobił ukłon w stronę moją oraz mistrza olimpijskiego. Adam przyleciał ze złotym medalem do Dortmundu, pstryknęli zdjęcie przed salonem i dwumiesięczne auto z przebiegiem 5 tys. km, które normalnie kosztowało 42 tys. euro, dostał za 25 tys. Był bardzo zadowolony.

R jak rodzina. Superważna w życiu każdego człowieka, a sportowca jeszcze bardziej. Jeżeli się wygrywa, żyje się luźno. Ale są też porażki i czasami jest smutno, pojawia się presja. Niełatwo żyć z takim ciśnieniem. Moja pierwsza rodzina rozpadła się przez tenis stołowy, po 16 latach małżeństwa rozstaliśmy się z Moniką. Ale nie mieliśmy dzieci, to jakoś to się rozeszło. Teraz, kiedy zrezygnowałem z gry w reprezentacji, jest znacznie lepiej. Z drugą żoną mam 22-miesięcznego synka, który chce, bym był w domu. Nie lubi, jak wyjeżdżam.

S jak samochody. Moje drugie hobby. Klub w Niemczech miał kontrakty z różnymi firmami samochodowymi i praktycznie co 10 tys. km wymienialiśmy auta na nowe. Mogłem je?dzić czterema, pięcioma rocznie. Delektowałem się porsche, mercedesami, audi, ferrari na fajnych niemieckich drogach. Ile jechałem najszybciej? 307 km/h, porsche turbo, na autostradzie. Ale jezdnia robiła się już wąska, ręce miałem spocone…

T jak trener. Kiedy trafiłem do kadry kadetów, szkoleniowcem był Jerzy Grycan. Ma ogromną wiedzę. Mieszkał w Chinach, jest psychoterapeutą, organizował nam zajęcia z treningu mentalnego, medytowaliśmy przed zawodami. Przygotowywał nas fizycznie, szybkościowo, pokazywał grę najlepszych na świecie. Kasety wideo oglądaliśmy już od 6.00. I tak się nakręcaliśmy. Każdy marzył, by zostać mistrzem świata, wyrwać się do dobrego klubu zagranicznego, dobrze zarabiać, grać na co dzień z najlepszymi… Grycan tak ułożył nam trening, że wszyscy robili szybkie postępy. Mieliśmy przewagę nad naszymi rówieśnikami w Polsce i za granicą.

Z jak zawodowstwo. Niemcy były dla mnie szkołą życia. Tam widziałem najlepszych. Każdy był profesjonalistą w tym, co robił. Ja dwa dni przed meczem staram się wyciszać, oglądam pojedynki rywali, koncentruję się. Potrzeba trochę czasu, żeby przygotować się na wojnę. Dzień przed meczem pakuję torbę, wkładam koszulki, ręcznik, skarpetki, przygotowuję rakietkę. Myślę, co będę robił następnego dnia, wyobrażam sobie halę, okoliczności, przeciwnika, przebieg pojedynku. I potem często mam deja vu, że ten mecz już się rozegrał wcześniej w mojej głowie, że zwyciężyłem, że tak samo podniosłem ręce.

Źródło:
http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120128/SPORT/604906852
Autor: Szymon Kozic, Gazeta Lubuska